O Ekspansji dowiedziałem się dawno temu na pewnym forum poświęconym grom MMORPG. Było to związane ze startem pierwszego sezonu serialu opartego na książkach z tego cyklu. Serial obejrzałem, bardzo mi się spodobał i obiecałem sobie, że przeczytam książki. Obietnicę odłożyłem na dobrych parę lat, paręnaście wręcz, czego niezmiernie żałuję, ale lepiej późno niż wcale. Co nie?

Ogólnie rzecz biorąc, statek stanowił ucieleśnienie stereotypowego burdelu zaprojektowanego przez kogoś, kto nigdy nie był w prawdziwym.

Czytać zacząłem rok temu, jednocześnie robiąc sobie powtórkę serialu w ramach świątecznej konsumpcji mediów z rodziną — tak się jakoś śmiesznie złożyło. Nie był to najlepszy pomysł, mieszanie książek z serialem, ale do tego wrócę. Na początku grudnia skończyłem ostatni tom i… jestem smutny.

Smutny, ponieważ tak bardzo zżyłem się z załogą Rosynanta i innymi bohaterami, że będzie mi ich brakować. Tak zwyczajnie, po ludzku. W książkach spędzili oni ze sobą kilkadziesiąt lat, ja z nimi tylko rok, ale zupełnie nie przeszkadza mi to czuć się częścią tej rodziny. Smutny, bo zakończenie, pomimo iż bardzo dobre, pozostawiło gorzki smak w ustach i słony w oczach. Takie to zakończenie, które kocham nienawidzić lub ewentualnie nienawidzę kochać. Smutny, bo chciałbym więcej tego świata, tych postaci, ale też cieszy mnie to, że autorzy wiedzieli, kiedy zejść ze sceny.

Heroizm to łatka, którą większość ludzi dostaje za rzeczy, których nigdy by nie zrobili, gdyby się chwilę nad nimi zastanowili.

Siłą Ekspansji, jak się można domyślić z tego, co napisałem powyżej, są bohaterowie — ich charaktery, złożoność, swojskość i zróżnicowanie. Są tak wykreowani, że bardzo szybko stali się mi bliscy. Doskonale wypełniają historię, a w zasadzie historie, w które zostali wplątani, a które są napisane tak dobrze jak oni sami. W moim odczuciu cichym bohaterem cyklu jest lekkość, z jaką został on napisany. Książki, pomimo że dość grube, pochłania się błyskawicznie. Gdyby nie proza dorosłości i życia codziennego, to myślę, że dziewięć tomów można spokojnie przeczytać w miesiąc lub dwa. Rozdziały wręcz pochłaniałem, nie czując znużenia, a tylko rosnącą satysfakcję i wsiąkanie w fabułę. Myślę, że świetną robotę tłumacza zrobił tutaj Marek Pawelec — chapeau bas!

Książkowy The Expanse mocno mi podszedł. Był dla mnie — dla kogoś, kto nie jest zbytnim fanem sci-fi — lekturą doskonałą, aczkolwiek sprawił, że nie lubię go za dwie rzeczy.

Pierwsza to fakt, że obrzydził mi serial. Jeśli nie czytaliście książki i nie oglądaliście serialu, to albo odpuśćcie sobie oglądanie, albo zacznijcie od niego. Nie wyobrażam sobie w tej chwili, żebym mógł go obejrzeć po przeczytaniu książek. Gdy robiłem sobie wspomnianą wcześniej powtórkę, łapał mnie niezły nerw na zmiany i uproszczenia, jakie poczyniono (chociaż uważam, że obsada jest bardzo dobra). Może nie aż tak bardzo jak w przypadku Netflixowego „Wiedźmina”, ale nie byłem zachwycony. Druga, że przez jakiś czas, jak to u mnie, będę tęsknił za tą ekipą, tym światem brutalnym, ale jednocześnie też na swój sposób pięknym.

Przynajmniej do czasu, w którym zdecyduję się powrócić do układu Sol i przeczytać książki ponownie.

– Bezwzględnie wierzę, że w ludziach jest generalnie więcej dobra niż zła – powiedział. – Wszystkie wojny, okrucieństwa i cała przemoc. Nie próbuję ich zamieść pod dywan, ale i tak uważam, że jest coś pięknego w byciu tym, czym jesteśmy. Historia jest przesiąknięta krwią i przyszłość też pewnie taka będzie. Ale na każdą zbrodnię przypada tysiąc drobnych aktów dobroci, których nikt nie zauważa. Setka ludzi, którzy spędzili swe długie żywoty z miłością i troską o siebie. Kilka chwil prawdziwej łaski. Może to tylko odrobinę więcej dobra niż zła w nas, ale…

P.S. Okładka ilustrująca ten tekst jest autorstwa Dark Crayon — jak zresztą wszystkie okładki cyklu The Expanse, które wydało Wydawnictwo MAG.