Tak po prawdzie, nie mam nic przeciwko Rogue One. To całkiem fajna historia ze świata Gwiezdnych Wojen, nieepatująca mocą, bardziej skupiająca się na rozwijającej się rebelii. Minusem tego filmu dla mnie był fakt, że w zasadzie bohaterowie byli tacy sobie, nijacy, niedopowiedzeni — trudno mi się było z nimi zżyć, współczuć im, stać za ich decyzjami.

Kilka lat później Disney dał światu Andora (ciekawostka: zarówno Rogue One, jak i Andor to dzieło tej samej osoby — Tony’ego Gilroya) i, kurdę, żałuję, że tak późno wziąłem się za oglądanie.

Cassian Andor (Diego Luna). © DisneyCassian Andor (Diego Luna). © Disney

Andor jest przegenialny. Ciężko uwierzyć, że to cudo wyszło spod rąk tej samej firmy, która spłodziła takie „cuda” jak „Obi-Wan Kenobi” czy „The Acolyte”. Ten serial to najlepsza rzecz, jaka przydarzyła się uniwersum Star Wars od czasów „Nowej nadziei”. Wszystko tutaj jest dopieszczone i zachwyca. Liczba lokacji i ich „wizualność”. Dobór aktorów i ich gra. Przywiązanie do detali. Muzyka, stanowiąca jedynie tło do całości, rzadko przejmująca pałeczkę pierwszeństwa, ale gdy już to robi, powoduje ciary. Powolność serialu, dzięki której mamy możliwość przyswajania wszystkiego, co pojawia się na ekranie, a o czym pisałem wcześniej. Pod tym względem Andor przypomina mi „The Wire”, w którym wolne tempo jest wręcz pożądane i pozwala nie przegapić istotnych momentów czy szczegółów.

Przede wszystkim jednak — i to w moim odczuciu jest najważniejszą zaletą — serial nie traktował mnie, widza, jak idiotę. Nie wciskał mi kosmicznych misiaków, które potem chciałbym kupić, nie karmił pustymi dialogami ani nie starał się mnie przyciągnąć niesamowitymi scenami walki, bardziej przypominającymi balet niż solidną napierdalankę. Andor nie jest dla dzieci i czułem to, gdy go oglądałem. Porusza ciężkie, czasami bardzo ciężkie tematy (na które nie wiem jakim cudem Disney się zgodził) i nie owija tego w bawełnę, nie osładza. Cierpienie jest cierpieniem, strata — stratą, a ból — bólem, niemal namacalnym. Postacie nie są herosami galaktyki. To zwykli ludzie, którzy, widząc niesprawiedliwość i zaciskającą się pięść Imperium, postanowili coś z tym zrobić. Po przeciwnej stronie są ci stojący po stronie opresji Imperatora, wierzący w jego słuszność i chęć przywrócenia porządku w Galaktyce. Jednak wszyscy są ludzcy i wierzący (przynajmniej do czasu) w słuszność swoich racji. To sprawiło, że historia opowiedziana w Andorze zyskała w moich oczach, ponieważ wykreowane postacie pozwoliły mi w nią bardziej uwierzyć.

Dedra Meero (Denise Gough). © DisneyDedra Meero (Denise Gough). © Disney

Andor nie rozwiązał dla mnie problemu „Rogue One”, ponieważ ten drugi nie opowiada historii tytułowej postaci. Na pewno jednak pozwolił mi lepiej poznać Cassiana Andora i, chociaż wiedziałem, jak jego historia się kończy, to z zaangażowaniem, jakiego dawno nie miałem, oglądałem, jak się zaczęła.

Paradoksalnie uważam, że doczepiony do tego serialu przedrostek „Star Wars” — jak również Disney — działa na niekorzyść Andora, powodując, że sporo ludzi nie podjęło przez to próby jego obejrzenia. Proponuję jednak nie zwracać uwagi, że to „Gwiezdne Wojny” i firma od Myszki Miki. To jeden z najlepszych seriali ostatnich czasów, który miałem przyjemność — spóźnioną, ale zawsze — oglądać. Polecam ogromnie.

K-2SO (Alan Tudyk). © DisneyK-2SO (Alan Tudyk). © Disney