Trochę mi dziwnie próbując pisać o grze sprzed dwóch lat, ale po pierwsze jednym z noworocznych postanowień jest pisać nieco więcej (potrwa to postanowienie pewnie z miesiąc), a po drugie czuję, że muszę wyrzucić z siebie to co mnie gryzie po skończeniu ”Life is strange” więc wyrzucam.

Nowy rok, jeśli chodzi o gry, przyniósł kontynuację ogrywania starych tytułów, które dodatkowo pozostawiają na sercu i duszy szramy jak po krakowskiej maczecie. W tamtym roku na strzępy rozniosło mnie ”The last of us”, w tym ten tyłu przypadnie najpewniej tytułowej grze (rok jeszcze młody, ale wątpię by pojawiło się coś co przebije tą pozycję). Pewnie gdyby nie polecenie jej przez (jeśli mnie pamięć nie zawodzi) Hollie z kanału PlayStation Access (i faktu, że akurat była darmowa dla posiadaczy PS+) nie miał bym jej w swojej kolekcji. Ale miałem, zagrałem i zakochałem się miłością prawdziwą i głęboką. Tą, która boli najmocniej. I byłby to związek zapewne idealny gdyby nie końcówka ostatniego, piątego odcinka. Dlaczego wytłumaczę za moment (spoilerów będzie masa), ale na chwilę obecną polecam ten tytuł. Jeśli zastanawialiście się czy warto zagrać, a odrzucała Was grafika lub wcielenie się w 18-letnią dziewczynę to nie zastanawiajcie się dłużej. Zwłaszcza jeśli lubicie gry w wybory i konsekwencje, które na dodatek są świetnie napisane. Wątpię żebyście żałowali decyzji uruchomienia ”Life is strange”, a jeśli jakimś cudem tak się stanie to... wyłączyć można w każdej chwili, a pierwszy odcinek jest darmowy więc all is good jak mawiają na zachodzie.

A teraz do rzeczy, czyli wyleję swój cały żal, który powstał po końcowych napisach.

Spoilery!! Tu będą spoilery!!

Serio, jeśli zamierzacie zagrać, albo właśnie gracie to skończcie grę i wróćcie do poniższego tekstu. Nie psujcie sobie przyjemności.

Podobnie jak na powyższym obrazku ”Life is strange” zabrało mi wiele i pomimo, iż grę skończyłem dobrych parę dni temu to nie mogę przestać o niej myśleć. Głównie o zakończeniu, które rozczarowało mnie mocno bardzo.

Na sam koniec naszej przygody w Arcadia Bay twórcy pozostawiają Max, czyli gracza, z dwoma możliwościami - poświęcić Chloe i uratować Arcadię lub uratować Chloe tym samym poświęcając miasto wraz z jego mieszkańcami. Gdy zobaczyłem te dwa wybory osłupiałem, wkurzyłem się, a na koniec zacząłem analizować.

Wersja, w której poświęcamy Chloe kosztem miasta jest dla mnie zaprzeczeniem sensu gry. Cały ten czas spędzony na tym by pomóc swojej najlepszej przyjaciółce, odmienić jej (i poniekąd swój) los przy okazji pomagając też innym okazuje się celem próżnym i niepotrzebnym. Poczułem się jakby twórcy pokazali mi wielkie „fakju“. Czytałem już w sieci teorie, że od samego początku gra daje nam znaki, że Chloe i tak musi umrzeć. Że całe to cofanie czy przenoszenie się w czasie jest tylko po to, by mieć szansę spędzić kilka dni więcej z jedną z najbliższych Max osób. Nie kupuję tego. To bardziej tortura niż, bo i po co dawać komuś nadzieję na odmienienie losu gdy na końcu się okazuje, że i tak niczego to nie zmieni? Max wcześniej nie ma możliwości „przewijania“ decyzji, otrzymuje ją w momencie gdy widzi dziewczynę (nawet nie wie wtedy kim owo dziewczę jest), która ginie od strzału z pistoletu w szkolnej toalecie. Więc gdy otrzymuje szansę uratowania tej osoby wydawać się by mogło, że to jest celem gry. Jak się okazuje - nie. Przez wszystkie cztery odcinki “Life is strange“ pomagamy swojej przyjaciółce przeżyć. Pomagamy też innym. Max nigdy nie używa (prawie nigdy) nowo nabytej zdolności samolubnie czy też dla żartów. Dzięki temu zmienia siebie i zmienia też Chloe tylko po to by na końcu zobaczyć po raz kolejny swoją umierającą przyjaciółkę. Boli to tym bardziej, że Max cofając czas nie traci wspomnień. Widok Max lekko uśmiechającej się widząc niebieskiego motyla (od którego wszystko się zaczęło i wszystko się kończy) przysiadającego na trumnie w końcowej sekwencji również nie działa kojąco. Nie wiem czy Max widzi w tym motylu odrodzenie się swojej najlepszej przyjaciółki czy godzi się z losem, ale dla mnie to żadne pocieszenie.

Wybór uratowania Chloe kosztem Arcadii jest jeszcze gorszy. Sam w sobie jest wyborem sensownym (w końcu o to walczy się przez całą grę), ale zrealizowany jest tak bardzo na odwal się. Max i Chloe patrzą jak tornado niszczy miasto, a potem odjeżdżają w stronę zachodzącego słońca patrząc na zgliszcza. Max jest smutna, Chloe pocieszająca dotyka jej ramienia, jest uśmiech, ciepła kolorystyka zachodzącego słońca i mamy The End.

Problem z oboma zakończeniami jest taki, że pierwsze każe nam poświęcić swoją najbliższą przyjaciółkę, a drugie mieszkańców Arcadia Bay. Wybór między najukochańszą osobą a ludźmi, do których kompletnie nic nie czujemy wydaje się być zatem oczywisty. Gra nawet specjalnie nie stara się zbudować relacji z innymi postaciami. Ze wszystkich pobocznych osób pojawiających się w grze najbardziej bliska była mi Kate Marsh, reszta to tak naprawdę możliwość interakcji by zobaczyć ścieżki dialogowe wliczając w to zakochanego w Max Warrena. W dodatku pierwsze zakończenie zaprzecza całej narracji wokół której oparta jest gra. Każda podróż powinna mieć cel, działania podejmowane przez bohaterów powinny przynosić dawać efekt - tutaj, w najważniejszym momencie tego mi zabrakło.

Oba zakończenia kompletnie mi nie pasuję i wydaje mi się, że już lepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby finał było wypadkową wszystkich wyborów podjętych w grze, a nie wymuszeniem na biednym graczu decyzji prawie niemożliwej do podjęcia.

Koniec końców wybrałem uratowanie Chloe - było to dla mnie najbardziej oczywiste. Oglądając outro czułem smutek, żal, ale też ogromne rozczarowanie końcówką. Potem uruchomiłem grę jeszcze raz (po kilku dniach) i obejrzałem zakończenie z wyboru, w który poświęcamy Chloe. Jest ono tak bardzo emocjonalne, że prawie wyrywa serce, ale rozczarowanie pozostaje. I nie piszę tego dlatego, że nie lubię smutnych zakończeń. Końcówka wspominanego ”The last of us” odcisnęła na mnie piętno i wciąż działa, ale ta końcówka miała sens, była spójna z grą i mimo wszystko nagradzała gracza pomimo, że nagroda miała gorzki smak. Końcówka ”Life is strange” to dla mnie kara. Kara za to, że zagrałem, że zaangażowałem się emocjonalnie, że mi zależało a na samym końcu to wszystko i tak nie miało znaczenia. I przez to nie jestem w stanie się z tym zakończeniem pogodzić.

Chciałbym wiedzieć czy twórcy tak planowali zakończyć tą serię czy zostali do tego w jakiś sposób zmuszeni (przez wydawcę, terminy, fundusze).

Chociaż wciąż kocham tę grę.

Kocham i nienawidzę.

A do zagrania czeka jeszcze wypuszczony rok temu, a tak naprawdę będący prequelem ”Life is strange: before the storm”. Jak ja to wytrzymam?

Link został skopiowany!